Przypowieści o transformacji

Tegoroczne zbiory

Grudniowy czas podsumowań, ostatecznego butwienia i pierwszych śnieżyc z frontów nadciągających znad topniejącej Arktyki, to dobry moment żeby powspominać minione letnie zbiory – zjawisko zdecydowanie za mało doceniane przez mieszczuchów. Wielu z moich miejskich znajomych na informację, że jadę robić rozeznanie na dożynkach reagowało zdziwieniem lub ironicznym rozbawieniem. Szczególnie zaskoczyło mnie to w przypadku osób, które miałam za jednostki światłe i pozbawione naiwnych uprzedzeń (o tym, kto jeszcze cyt. „kompletnie olewa wieś” pisała ostatnio Krystyna Naszkowska).

A przecież zanim jedzenie trafi na Inastagram zalicza kilka istotniejszych etapów wytwarzania i tak się składa, że z tymi etapami związane są w naszym kraju określone praktyki kulturowe, religijne i polityczne.

Niosę Wam więc u progu zimy wieńce dożynkowe, których być może nie doceniliście, gdy lśniły w słońcu, a także Ursusy zdobione słonecznikami, kombajny najnowszych technologii, najpiękniejsze okazy z Dnia Ziemniaka, późną kukurydzę i drewniane fletnie z Ekwadoru.

Na tegorocznych dożynkach województwa łódzkiego oraz specjalnych Dożynkach Jasnogórskich organizowanych przez NSZZ Solidarność Rolników, przemówienia przedstawicieli władz rządowych i samorządowych sprawiały wrażenie (nieraz zaskakująco sprawnej) próby uporządkowania i znarratywizowania wydarzeń ostatnich dwóch lat (pandemia, wojna w Ukrainie i jej konsekwencje). Wielokrotnie podkreślano istotność suwerenności żywnościowej kraju, poruszano problem spekulacji cenami, wyliczano narastające wyzwania zmiany klimatu: klęski pogodowe, wymieranie pszczół, susze.

Czyli z grubsza te kwestie, które dekadę temu omawialiśmy na zjazdach kooperatyw spożywczych, tylko opisywane innym językiem. Wystąpienia oficjeli wydawały się dużo bardziej przemyślane i konkretne niż w minionym roku, miały też jednak (podobnie jak towarzyszące obrzędy religijne) podnosić na duchu i wzmacniać etos pracy. Całkiem nieźle trzymały się faktów, tym razem podstawową metodą edycji nie było przeinaczenie a pomijanie – w tym, co udało mi się usłyszeć (m.in. przemówienia prezydenta Andrzeja Dudy, marszałka Grzegorza Schreibera, odczytany list od prezesa Jarosława Kaczyńskiego) ani razu eksplicytnie nie padł temat stanu wyjątkowego przy polskiej granicy z Białorusią, temat Ukrainy podnoszony był za to wielokrotnie, rolnikom dziękowano za odegranie ważnej roli w przyjmowaniu uchodźców stamtąd.

Wśród wystawców ogrodniczo-rolniczych dominowały rozmowy o rosnących cenach węgla i drewna na opał (omawiane przy tym zazwyczaj ze spokojną rezygnacją). Najwięcej obfitości i dobrego humoru można było znaleźć jak zawsze miedzy stoiskami Kół Gospodyń Wiejskich. Nieco z brzegu takich imprez stoją zazwyczaj sekcje wojskowo-strażacka (pobór i autoprezentacja) i medyczna (dentobus, pomiar ciśnienia, profilaktyka cukrzycy etc.). Największe tłumy – również te, które nie docierają na część religijno-obrzędową – krążyły w jarmarczno-festynowych sektorach ze stoiskami (tym większymi i bardziej kosmopolitycznymi, im większa jest skala imprezy).

A tam wata cukrowa, frytki, kiełbasy, plastikowe gadżety, oliwki z Maroko, oscypki z Zakopanego, rzemiosło i rękodzieło artystyczne, czosnek pleciony w warkocze, hinduskie tuniki, fotele masujące, homeopatia, obcinacze do paznokci, sprzedawcy magicznych preparatów do mycia okien, dziewczyny z ludowych zespołów tanecznych w barwnych spódnicach i wysokich, sznurowanych trzewikach, a w Częstochowie na alei Najświętszej Marii Panny trafili się nawet muzycy z Ameryki Południowej w wielkich pióropuszach, sprzedający swoje płyty i rozmaite ozdoby. Ostatnio spotkałam ich w Poznaniu na jarmarku świętomarcińskim. Jak widać, ich fenomen ufundowany na ulicach polskich miast w latach 90. nigdy nie wygasł.

Zdjęcia z Dożynek Wojewódzkich w Radomsku (woj. łódzkie), Dożynek Jasnogórskich w Częstochowie oraz Dnia Ziemniaka w Kościerzynie (woj. łódzkie), sierpień-wrzesień 2022.

Zwykły wpis
na marginesie

Albo pantofle

Albo kiedy mechanicznie przeglądając przedmioty sprzedającego „Jezioro Bodeńskie” Dygata
czy coś jeszcze się nada
odkrywasz (ewidentnie już martwą) osobę w rozmiarze L-XL, która do poliestrowych garsonek z lat 90. wciąż nosiła świetnie profilowane obuwie z państw bratnich bloku wschodniego
jugosłowiańskie czółenka wiązane
czeskie botki marki Novinka, zamszowe, na lekkim koturnie
polskie ażurowe Syreny w niebieskie paski
ale też obuwie solidne, robocze, olejoodporne
(mniejsze, lekko zardzewiałe panczeny Metax Sport i biegówki Fabos Krosno zapewne należały do syna, podobnie jak slipy chłopięce, nieużywane, Maroko).
Natomiast kapcie lubiła ciepłe, miękkie, wsuwane.

Kraciaste i w groszki.

Zwykły wpis
na marginesie, Przypowieści o transformacji

Migawka: na granicy i pod ziemią

W Puszczy Białowieskiej wciąż są migrujący ludzie. Białowieża cała rozjechana rosomakami i ciężarówkami do „puszbaków” (wywożenia uchodźców ponownie na granicę białoruską). Pusta, choć zazwyczaj o tej porze roku sporo jeszcze było turystów przyrodniczych. W drodze z Hajnówki po zmroku samochody zatrzymywane są przez policyjne oddziały prewencji przewozu nielegalnych cudzoziemców (oddział ze Szczecina, wymamrał młody chłopak w polowym mudnurze). Przy słowiańskiej urodzie i pustym bagażniku można się jednak dosyć szybko przedostać dalej. Mur na granicy okładany jest właśnie koncertiną (dźwięczna muzycznie nazwa na banalny w swojej brutalności drut żyletkowy). W Teremiskach spokojnie, jakoś wręcz niepokojąco sielsko.

Bliżej innej granicy, na południu Polski, wszystko wydaje się toczyć dawnym, przedpandemicznym i przedwojennym rytmem. Sklepy, sprawy, zwiedzanie. Ponad dwugodzinna trasa w Kopalni Guido w Zabrzu turystyczną ścieżką „Mroki kopalni” reklamowana jest jako unikatowa przygoda: „Takiej ciszy nie usłyszysz nigdzie indziej. Takiego mroku nie zobaczysz nawet w najciemniejszą noc. Odważ się i zjedź górniczą windą (szolą) prawie 120 pięter w dół. Dotrzyj do najsurowszych zakamarków kopalni, dokąd jeszcze niedawno dostęp mieli tylko zawodowi górnicy. Labiryntem czarnych korytarzy pomaszeruj ich śladami”, piszą na stronie internetowej.

Jak dla mnie mogłoby się to równie dobrze nazywać „Ćwiczenia z nieistnienia – tylko ty, twoja klaustrofobia i odgłos cudzych kroków, 355 metrów bliżej jądra ziemi”. Węglowy pył wdziera się w oczy, usta, nos i uszy, ciśnienie ściska głowę, serce kołacze się w piersi. A na powierzchni czekają plastikowe gadżeciki udające węgiel.

Nagranie: Schodzenie na poziom 355 m pod ziemią.
Zwykły wpis
Przypowieści o transformacji

Day Zero

Inflacja, zerwane łańcuchy dostaw i susza. Taka jest ta wiosna, choć wiele osób zdaje się tego nie zauważać, zanurzonych w swoich planach i iluzorycznej kontroli nad projektami. Tymczasem jak u Miłosza staje się już, jak u Eliota not with a bang but with a whimper, bo najwyraźniej poeci pamiętają również w przód. Mała jest w nas świadomość tego, jak bardzo skomplikowane i złożone procesy odpowiadają za produkcję właściwie czegokolwiek w zglobalizowanym świecie, co dobrze uwidacznia choćby opisany w „Gazecie.pl” przypadek drożejącego papieru.

Jeśli idzie o suszę to świetnie i profesjonalnie śledzi ją profil Świat wody, który donosi, że w wielu regionach jesteśmy poniżej 50% normy opadów na maj. Już kilkanaście gmin w Polsce ogłosiło apel lub zakaz użycia wody wodociągowej do celów innych niż bytowe. Aktualizowaną na bieżąco mapę z regionami objętymi takimi zakazami można znaleźć tutaj. Niestety przyda się w kolejnych miesiącach. Hydrolodzy zwracają uwagę, że susza w Polsce trwa już właściwie permanentnie od 7 lat, co na razie odczuwają przede wszystkim regiony rolnicze, ale i miasta, jak Aleksandrów Łódzki, które doświadczyły już krótkookresowo sytuacji „suchego kranu”.

To jest ten moment, kiedy powinniśmy sobie uświadomić, że używanie czystej, pitnej wody do zalewania kibla jest luksusową dewiacją, której niebawem wszyscy będziemy musieli się pozbyć. Dla osób anglojęzycznych podrzucam ku refleksji przypadek Kapsztadu, który mierzył się z zagrożeniem dojścia do dna (używając niezręcznej metafory) zasobu wodnego dla miasta w 2018 roku:

How Cape Town’s Residents Are Surviving the Water Crisis—For Now | National Geographic

Day Zero: how Cape Town stopped the taps running dry

Także drogie mieszczuchy – kupujcie dodatkowe wiaderka do łazienki. Cieszmy się z każdej kropli deszczu i nie marudźmy przy prognozach pogody na urlop.

Zwykły wpis
na marginesie, reportaż

Deziluzje – (dosyć osobisty) wpis o wojnie

Jest taka scena w filmie dokumentalnym Marcela Ophulsa Veillées d’armes (The Troubles We’ve Seen: A History of Journalism in Wartime), w której – o ile dobrze to zapamiętałam – lekarz wspominający wojnę w Jugosławii nie jest w stanie odpowiedzieć na kolejne pytanie o tym, co widział i czego doświadczył i zaczyna nucić – Nobody knows the trouble I’ve seen, nobody knows but Jesus… Często ostatnio wracam do niej myślami.

Kiedy zabierałam się do pisania Przypowieści o transformacji miałam zamiar sygnalizować w książce szerszy kontekst światowy poza Polską, która – przy całym wewnętrznym chaosie, nierównościach, wszystkich trudnych, a nawet traumatycznych doświadczeniach, które mam opisywać w Przypowieściach – wylądowała w uprzywilejowanej części globalnego podziału. Na ścianie mojego pokoju rozkleiłam sznurek i fiszki – kalendarium stworzone na bazie wypisanych z tablic historycznych wojen i konfliktów zbrojnych od 1989 r. Mieszkałam z tą instalacją przez kilka miesięcy, aż wreszcie stwierdziłam, że jednak nie daję rady codziennie na nią patrzeć i bezładnie przełożyłam fiszki do segregatora. Otwieram go teraz i myślę – to są wszystkie dekady mojego życia.

​Zawsze bardzo przeżywałam wojny. Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Może z tego, że Jugosławia była w telewizorze, kiedy byłam dzieckiem (a byłam jednym z tych dzieci, które zapamiętują nie to, co służy ich psychice i międlą to potem w koszmarach), a może raczej z dziedzictwa prababki Stanisławy i powstania warszawskiego. W nastoletnim pamiętniczku w kwiatki mam zanotowane daty inwazji na Irak. Teraz po raz pierwszy od tamtego czasu mam znów pamiętnik w kwiatki i zanotowałam w nim nowy etap inwazji na Ukrainę. Kiedy tworzyłam słownik do Alei Włókniarek i opisywałam wspaniałe sploty tkanin, które przywędrowały do Europy z Bliskiego Wschodu, bombardowane było ich „rodzime” syryjskie Aleppo. Pamiętam, kiedy dotarło to do mnie w czytelni naukowej Biblioteki im. Piłsudskiego w Łodzi.

Gapimy się na kolejne zdjęcia kolejnych zburzonych dzielnic i jak mantrę powtarzamy: wygląda jak Warszawa w 1945. Znamy jej widok ze zdjęć. Życie bez wojny jest przywilejem – o tym miało komfort zapomnieć moje pokolenie wychowane w tej naszej pięknej, wiosną kwitnącej, pełnej bólu, wstydu i aspiracji, polskiej ziemi.

W czasach mojego pierwszego pamiętniczka w kwiatki chciałam zostać reporterką wojenną. Nie wiem, dlaczego wydawało mi się, że byłabym w stanie to psychicznie udźwignąć (tak naprawdę wiem, ale nie opowiem). Było w tym na pewno sporo poczucia misji, ale – nie ukrywajmy – była to też ambicja przesiąknięta nieuświadomioną hipokryzją krajów uprzywilejowanych (świetnie zresztą pokazaną we wspomnianym filmie Ophulsa). Bo przecież nigdy, przenigdy, nie chciałam żeby w moim kraju była wojna. Wojna to miało być to doświadczenie, które relacjonuje się skądś, skądinąd, z daleka. A potem wraca się do bezpiecznego domu.

Czytaj dalej
Zwykły wpis