na marginesie, reportaż

Deziluzje – (dosyć osobisty) wpis o wojnie

Jest taka scena w filmie dokumentalnym Marcela Ophulsa Veillées d’armes (The Troubles We’ve Seen: A History of Journalism in Wartime), w której – o ile dobrze to zapamiętałam – lekarz wspominający wojnę w Jugosławii nie jest w stanie odpowiedzieć na kolejne pytanie o tym, co widział i czego doświadczył i zaczyna nucić – Nobody knows the trouble I’ve seen, nobody knows but Jesus… Często ostatnio wracam do niej myślami.

Kiedy zabierałam się do pisania Przypowieści o transformacji miałam zamiar sygnalizować w książce szerszy kontekst światowy poza Polską, która – przy całym wewnętrznym chaosie, nierównościach, wszystkich trudnych, a nawet traumatycznych doświadczeniach, które mam opisywać w Przypowieściach – wylądowała w uprzywilejowanej części globalnego podziału. Na ścianie mojego pokoju rozkleiłam sznurek i fiszki – kalendarium stworzone na bazie wypisanych z tablic historycznych wojen i konfliktów zbrojnych od 1989 r. Mieszkałam z tą instalacją przez kilka miesięcy, aż wreszcie stwierdziłam, że jednak nie daję rady codziennie na nią patrzeć i bezładnie przełożyłam fiszki do segregatora. Otwieram go teraz i myślę – to są wszystkie dekady mojego życia.

​Zawsze bardzo przeżywałam wojny. Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Może z tego, że Jugosławia była w telewizorze, kiedy byłam dzieckiem (a byłam jednym z tych dzieci, które zapamiętują nie to, co służy ich psychice i międlą to potem w koszmarach), a może raczej z dziedzictwa prababki Stanisławy i powstania warszawskiego. W nastoletnim pamiętniczku w kwiatki mam zanotowane daty inwazji na Irak. Teraz po raz pierwszy od tamtego czasu mam znów pamiętnik w kwiatki i zanotowałam w nim nowy etap inwazji na Ukrainę. Kiedy tworzyłam słownik do Alei Włókniarek i opisywałam wspaniałe sploty tkanin, które przywędrowały do Europy z Bliskiego Wschodu, bombardowane było ich „rodzime” syryjskie Aleppo. Pamiętam, kiedy dotarło to do mnie w czytelni naukowej Biblioteki im. Piłsudskiego w Łodzi.

Gapimy się na kolejne zdjęcia kolejnych zburzonych dzielnic i jak mantrę powtarzamy: wygląda jak Warszawa w 1945. Znamy jej widok ze zdjęć. Życie bez wojny jest przywilejem – o tym miało komfort zapomnieć moje pokolenie wychowane w tej naszej pięknej, wiosną kwitnącej, pełnej bólu, wstydu i aspiracji, polskiej ziemi.

W czasach mojego pierwszego pamiętniczka w kwiatki chciałam zostać reporterką wojenną. Nie wiem, dlaczego wydawało mi się, że byłabym w stanie to psychicznie udźwignąć (tak naprawdę wiem, ale nie opowiem). Było w tym na pewno sporo poczucia misji, ale – nie ukrywajmy – była to też ambicja przesiąknięta nieuświadomioną hipokryzją krajów uprzywilejowanych (świetnie zresztą pokazaną we wspomnianym filmie Ophulsa). Bo przecież nigdy, przenigdy, nie chciałam żeby w moim kraju była wojna. Wojna to miało być to doświadczenie, które relacjonuje się skądś, skądinąd, z daleka. A potem wraca się do bezpiecznego domu.

Od dążenia do realizacji tej fantazji powstrzymała mnie na bardzo wczesnym etapie książka Przedsiębiorstwo Apokalipsa. O etyce dziennikarskiej Pawła Kwiatkowskiego, którą dostałam w prezencie na piętnaste urodziny. Na osiemnaste dostałam Europę Normana Daviesa,1343 strony (nie licząc indeksów) polityki, wojen i traktatów. Dzisiaj zaglądam do tej książki znacznie rzadziej niż do poetyckich i do bólu szczerych rapowanych tekstów Ka(t)e Tempest.

Żeby było jasne – nie uważam wcale, że dziennikarstwo wojenne nie jest potrzebne. Jest konieczne. Ale nie oszukujmy się, na wojnie wciąż zarabia się nie tylko przez sprzedaż broni, ale też przez produkcję newsów, których wartość informacyjna uzależniona jest do rosnącego znieczulenia (by nie powiedzieć – zblazowania) odbiorców, które dobrze ostatnio opisał redaktor Najder w felietonie dla Dwutygodnika.

Dwadzieścia lat po moich nastoletnich fantazjach o robieniu relacji z frontu siedzę (jak na kobietę przystało) we własnej kuchni i mimowolnie przewijam w głowie wszystkie przeczytane w minionych latach materiały z archiwów, relacje zbierane kiedy już fronty wygasły, strzały ucichły, kiedy kamienie, gruzy, rany, nadzieja, rozpacz, żałoba, tęsknota i troska o dobro kolejnych pokoleń, kiedy to wszystko mieszało się w życiu ocalałych. I przypomina mi się wstęp do Always Coming Home Ursuli Le Guin – Which is farther from us, farther out of reach, more silent – the dead, or the unborn?

Siedzę w kuchni, gapię się w okno, otwierają mi się w głowie, zupełnie nieskładnie i niechronologicznie, różne szufladki z opowieściami rodzinnymi i tymi wchłoniętymi z lektur, filmów, mediów. Szufladka z Jugosławią i panami w ciemnych garniturach sądzonymi za zbrodnie wojenne, szufladki z II wojną światową, z literaturą obozową, z Wietnamem, Irakiem, juntami wojskowymi w Ameryce Południowej, z prapraprababką Katarzyną i jej felczerskimi mądrościami z pracy w lazarecie w czasie I wojny światowej (ta akurat przydała się bardzo przy pandemii – bazowe zasady higieny polowej oraz twardy życiowy pragmatyzm migrujących wojennie kobiet). I czuję, jak robi mi się w tym katalogu kolejna szufladka, bo nie jestem w stanie odpamiętać zdjęcia zabitego chłopaka z Buczy, koło którego wciąż czuwa żywy pies, akrylowych paznokci kobiety na bruku, albo tego jednego zdania z nagłówka artykułu prasowego: Krematoria w Mariupolu.

Żeby od tego uciec robię zwrot w tył, wracam znów do rozczochranej kilkulatki oglądającej wiadomości, nie w pełni jeszcze świadomej własnej rodzinnej historii.

Kiedy byłam dzieciakiem myślałam: gdybyśmy wszyscy porzucili to, czym się zajmujemy w krajach, w których nie ma wojny, gdyby stanęły urzędy, sklepy i teatry, i wszystko inne, to wojna na pewno też by się zatrzymała. Nie rozumiałam jak możemy robić dalej swoje rzeczy tu u siebie, jeśli gdzieś, bliżej czy dalej, dzieje się zło. Tak właśnie myślałam swoim małym rozumkiem. Wydawało mi się, że sama odmowa wszelkich czynności, powszechna i konsekwentna, posunięta całkowicie, solidarnie i radykalnie, wystarczy żeby to zło zatrzymać. Dzisiaj już wiem, że nie wystarczy. I że zawsze gdzieś dzieje się wojna. I że nie umiemy zostawić wszystkiego ze strachu, że nasze małe światy się zawalą. Albo, że my zawalimy się bez naszych małych światów (spłacić kredyt i spłonąć).

A może chodzi raczej o to, że ruch jest podstawową zasadą trwania? Zaprzeczy temu każdy, kto trwał przy łóżku konającej, ukochanej osoby, kiedy nie było już nic, co można zrobić. Chyba, że całą sprawę sprowadzimy do czynności serca, oddechu i przepływu krwi w żyłach. To też jest jakiś ruch.

Siedzę w kuchni i wysypują się ze mnie słowa, chociaż pierwszą reakcją na wojnę zawsze jest ich brak. Pamiętam jeszcze, że w dzieciństwie zdumiewało mnie (na poziomie moralnym i fizycznym), że tak łatwo można zabić człowieka. Do dziś mnie to zdumiewa.

Wracam z tej mentalnej podróży w czasie. Siedzę w kuchni. Cóż ja mogę zrobić w tej kuchni? Obiad miałam robić, ziemniaki rozgotowałam, klawiatura lepi się i pachnie czosnkiem. Życiowy pragmatyzm przodkiń, pełen szorstkiej czułości, zapobiegliwości i zgryźliwego humoru, wzbogacony o wyższe wykształcenie (które zdobyłam jako pierwsza kobieta w prostej linii żeńskiej) każe mi wrócić do konkretów. Konkrety są proszę Państwa następujące – analitycy zalecają deziluzję. To, że początek starcia nie poszedł według planów rosyjskiego agresora nie oznacza, że zamierza się on wycofać, a konsekwencje kolejnych decyzji będą odczuwalne na całym kontynencie i poza nim. Rosja prawdopodobnie ogłosi oficjalnie wojnę, powszechny pobór wojskowy i reorientację całej krajowej gospodarki na wojnę. Bezpośrednio zagrożone mogą być tereny Mołdawii. Zagrożenie użycia broni atomowej nie jest tak duże, jak sugerują wielbiciele siania paniki, ale nie jest też całkowicie wykluczone. Na razie Rosja manewruje swoją podstawową bronią gospodarczą – gazem. Wstrzymanie dostaw rosyjskiego gazu spowoduje nie tylko ogromny wzrost cen tego paliwa, ale i trudne do przewidzenia efekty gospodarczego domina. Europę prawdopodobnie dotknie głęboka recesja, która stanie się najbardziej odczuwalna jesienią, kiedy rozpocznie się sezon grzewczy. Wojna wpływa też oczywiście na globalny rynek artykułów spożywczych, destabilizując koszty produkcji, rynki surowcowe i nawozowe (na pewno stopniowo drożeć będą mięso, jaja i nabiał, w kwestii cen warzyw w naszym kraju sporo jeszcze zależy od tego, czy będzie susza, bo wbrew temu, co można wnioskować z proporcji doniesień medialnych – katastrofa klimatyczna nie zanika w reakcji na wojnę w Ukrainie).

Jak mawiają ostatnio eksperci pod koniec przydługich i trudnych do zrozumienia wypowiedzi: musimy przygotować się na kryzys.

Linki do źródeł informacji:

Raport o działaniach wojennych w Ukrainie i możliwych kierunkach rozwoju wojny (anglojęzyczny).

O gazie.

O broni atomowej.

O cenach żywności.

A teraz idźcie na spacer popatrzeć, jak pięknie kwitną jabłonie. Serio.

21.05.2022 – aktualizacja

Putin nie ogłosił oficjalnej wojny, co niewiele zmienia w faktycznym stanie sytuacji. O jej obecnym etapie z perspektywy globalnej można przeczytać na blogu Edwina Bendyka.

Zwykły wpis

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s