Dawne Dolnośląskie Zakłady Przemysłu Jedwabniczego Leśna/Dolwis. Jeszcze dawniej, za czasów Marklissy – Concordia Spinnerei und Weberei Aktiengesellschaft Samsona Wollera i braci.
Lipiec 2022




















Dawne Dolnośląskie Zakłady Przemysłu Jedwabniczego Leśna/Dolwis. Jeszcze dawniej, za czasów Marklissy – Concordia Spinnerei und Weberei Aktiengesellschaft Samsona Wollera i braci.
Lipiec 2022
Dawne Nadodrzańskie Zakłady Przemysłu Lniarskiego „Odra” w Nowej Soli, znane również jako Fabryka Nici Odra. Jeszcze dawniej, za czasów Neusalz an der Oder – Gruschwitz Textilwerke A. G.
Lipiec 2022
Co prawda idzie już sezon na szparagi, ale w ramach wcześniej wspomnianych porządków wyciągnęłam jeszcze notatkę z sezonu na grzyby, czyli wrześniowej wizyty w Częstochowie, gdzie przybyła pielgrzymka ludzi pracy organizowana przez NSZZ Solidarność, aby w siąpiacym, zimnym deszczu zawierzyć w opiekę Matce Boskiej siebie i ojczyznę.
*
XXXIX Pielgrzymka Ludzi Pracy na Jasną Górę, 18-19 września 2021.
Na wstępie zaznaczę, że w swojej ówczesnej kondycji zdecydowanie nie dorównywałam uczestnikom (a zwłaszcza uczestniczkom) pielgrzymki, którzy – mimo trudnych warunków pogodowych – po wzięciu udziału w większości punktów programu mieli jeszcze siłę na wieczorne życie towarzyskie (pełen program tutaj). Toteż skupiłam się na wybranych wydarzeniach religijnych odbywających się na Wałach Jasnogórskich (obok tajemniczej dla mnie inicjatywy pod tytułem „Oblężenie Mężczyzn”).
Podczas wieczornej mszy pierwszego dnia pielgrzymki biskup Jeż (w dość rozlazłej gimnastyce retorycznej) połączył w swoim kazaniu losy Antygony, ojca Kolbego, ojca Popiełuszki, internowanych w stanie wojennym oraz wszystkich osób po prostu zmagających się dziś z codziennością. To ostatnie określił mianem „białego męczeństwa” (pod naciskiem bezbożnych), w którym trudniejsze od heroicznej śmierci jest po prostu trwanie w życiu i powziętych przyrzeczeniach. Na końcu kazania, przez pasaż z Norwida (wyjęty z Jana Pawła II), dobrnął wreszcie do pracy, choć w opcji dla uprzywilejowanych:
„piękno na to jest by zachwycało do pracy, a praca by się zmartwychwstała”, a „ostateczny sens pracy polega na tym, że człowiek przemienia sam siebie”. Nasza praca – mówił – przyczynia się do tworzenia świata, jest szkołą cnót osobistych i społecznych, buduje godność, łączy ludzi, tworzy naród. Wniósł też intencje o zachowanie miejsc pracy, o wzmocnienie etosu pracy, o sprawiedliwość społeczną i ustanie pandemii, przez którą wiele ludzi na świecie straciło możliwość utrzymywania siebie i swoich bliskich. Drugiego dnia odbyła się msza w intencji pracowników Inspekcji Pracy. Obok w karetce dyżurowali ratownicy medyczni i zastanawiałam się czy i kiedy złożą swoje wymówienia. Trwał wtedy ogólnopolski strajk pracowników ochrony zdrowia, którzy często zatrudniani są wyłącznie na umowach zlecenie i należą już do zupełnie innego „świata pracy” niż dawni etatowcy z Solidarności.
Te oficjalne msze miały podobną cechę do tej, którą opisywałam w poście o dożynkach wojewódzkich – rozmaici oficjele witani byli z imienia i nazwiska (garnitury, kwiaty, ornaty, uściski dłoni), natomiast „ludzie pracy” na ogół wymieniani byli na końcu tych serii, ogólnie, bezimiennie.
W ciągu dnia wokół pielgrzymujących krążyły nieśmiało osoby w kryzysie biedy i/lub bezdomności z prośbą o wsparcie. Mnie zaczepił pan, który ma 800 złotych emerytury i szósty miesiąc czeka na badanie kręgosłupa. Opowiedział, że jak kręcili pod Jasną Górą „Potop” to brakowało śniegu i Hoffman kazał rozsypać w parku naftalinę, której smród falował długo w okolicy, a potem o tym, jak to się stało, że po kilku dekadach pracy jako strażak w zakładzie przemysłowym, skończył z tymi ośmioma stówami na miesiąc i bardzo krępującą dla niego koniecznością proszenia obcych ludzi o pomoc. Tymczasem niezwykle radośni klerycy śpiewali do Ducha Świętego „bądź jak ogień w moim ciele, bądź jak ogień w duszy mej, rozpal mnie”.
Nad horyzontem miasta oprócz iglicy jasnogórskiego kościoła górują wciąż jeszcze pofabryczne kominy, choć fabryki już zamknięte, przeznaczone pod wyburzenie, może na galerie handlowe. Aleja Najświętszej Marii Panny usiana jest (gęsto i kosmopolityczne) sushi, kebabami, pierogami i pizzą, a na lokalnym ryneczku można jesienią kupić miechunkę i świeżutkie rydze.
Przed wyjazdem wybrałam się na spacer w kierunku dawnych Częstochowskich Zakładów Przemysłu Wełnianego Elanex. To pokaźny, zabytkowy kompleks fabryczny z przełomu XIX i XX wieku, założony przez francuskich przedsiębiorców z Lyonu, otoczony budynkami mieszkalnymi. Zakłady przestały działać na początku XXI wieku, upadając pod ciężarem kryzysu w przemyśle lekkim. Obecnie można tam znaleźć pionierskie brzozy wyrastające spomiędzy cegieł, firmy wynajmujące pofabryczną przestrzeń, a także schronisko św. Brata Alberta (więcej o tej historii tutaj).
Natomiast w okolicznych murach, pomiędzy napisami rozmaitej treści, można napotkać takie perełki, jak odciski skamielin z zupełnie innych tysiącleci życia na tej Ziemi.
Już od prawie dekady robię kwerendę w Polskiej Kronice Filmowej oraz późniejszych post-PKF-owych notacjach i co jakiś czas jest to zupełnie nowa przygoda, bo w tle potyczek archiwistycznych toczą się rozgrywki prywatyzacji i praw autorskich, znikających i powstających stron internetowych z katalogami, tworzonych i likwidowanych instytucji, zbiorów przekazywanych do innych instytucji, które twierdzą, że ich nie mają etc. etc. etc. Natomiast samo doświadczenie oglądania odcinków z lat 90. pozostaje niezmiennie wciągające i przez lata zastępowało mi wszystkie platformy streamingowe razem wzięte.
I tak na przykład w nr 8 z 1993 roku mamy sejmowe przepychanki budżetowe („budżet złudnych obietnic i destabilizacji”) oraz niszczenie grobów (również wciąż u nas aktualne, choć dzisiaj w trendach są raczej pożydowskie). Zaraz po tych politycznych i dramatycznych materiałach, a przed rozdziałem „Czar kabla” („ja jestem człowiek wolny i ja chcę to co chcę znaleźć”), następuje czysto poetycka notacja, w której ścieżka dźwiękowa seansu hipnotycznego poświęconego rzucaniu palenia podłożona jest pod wyłapane w przestrzeni miast reklamy znanych marek papierosowych – czyli ten upragniony kolor, który wdzierał się w awangardzie kapitalizmu na szare po-PRL-owskie mury – obok (niezbyt wesołych, ale wciąż szukających nadziei) twarzy palących obywateli i obywatelek III RP.
Proszę się odprężyć
Całe ciało w pełnym luzie
Będzie pani relaksować poszczególne części ciała
Zaczynamy od głowy
Odpręża pani czoło
Czoło jest odprężone
Zrelaksowane
Odpręża pani teraz mięśnie policzków i mięśnie ust
Zęby są niezaciśnięte
Zaciśnięte zęby powodują
naprężenie mięśni w pozostałych częściach ciała
W okolicy serca, pod mostkiem, robi się ciepło
Ciepło rozchodzi się po barkach
Wchodzi do barku prawego i barku lewego
Odpręża pani teraz lewe ramię
Obie ręce, klatka piersiowa, są odprężone
Odprężenie schodzi w dół
Niech pani sobie wyobrazi, że jest pani
w bardzo pięknej okolicy
Jest tam świeże powietrze, piękna pogoda
Tak jest tam pani dobrze, że nie chce się pani
nic
A przede wszystkim nie chce się pani palić
Papierosy są zupełnie obojętnie
Absolutnie obojętne
W procesie palenia papierosów bierze przede wszystkim
udział pani podświadomość
To ona jest siedliskiem pani przyzwyczajenia
To w niej tkwi pani nałóg
Po miesiącu spędzonym w Centrum Kultury Zamek w Poznaniu pozostała notka o tej niezwykłej budowli, stworzona w ramach warsztatów pisarskich, które tam prowadziłam, oraz nagranie rozmowy z Martyną Nicińską z cyklu „Zamieniam się w słuch” (poniżej). Do Poznania wrócę jeszcze na spotkanie autorskie prawdopodobnie w styczniu 2022 r.
Zamek
Zamieszkałam w znacjonalizowanym, poniemieckim i pocesarskim zamku, na poddaszu z widokiem na kolumnady Collegium Maius i pegaza na portyku Teatru Wielkiego. Codziennie kilka razy schodzę z wieży i wspinam się na sam szczyt baszty po wąskich, krętych schodach, którymi kiedyś przemieszczała się tylko służba. Na poddaszu pachnie starym drewnem i jedzeniem, bo w piwnicy jest restauracja, słychać dzwony kościoła, dalekie głosy i kroki ludzi, stukanie tramwajów przy ulicy Fredry, czasem chóry chłopców krzyczących, że “jebać policję”.
Dachy przystanków, które widzę z okna pokoju są zielone mchem. Podłogi trochę skrzypią, w rurach coś szumi, grzejniki śpiewają wypuszczając powietrze zaworami, a ściany w kuchni są delikatnie spękane, bo mury wciąż pracują. Drżeniem niosą basy muzyki z niższych pięter i rotacje wirującej pralki.
Zawsze, kiedy wcześniej przyjeżdżałam do Poznania, ten zamek wydawał mi się jakąś bryłą niemal kosmiczną. I miałam rację. Tutaj na każdym kroku zakrzywia się czasoprzestrzeń. W marmurowych podłogach odciśnięte są prawieczne amonity, mieszkalne gabinety wciąż pachną drewnem pociętym dziesiątki lat temu, a kiedy idzie się przez korytarz w stukających butach, echo przeszywa grozą i przywodzi na myśl wszystkie obejrzane filmy o hitlerowskich oficerach, co jest wysoce adekwatnym skojarzeniem, biorąc pod uwagę, że mieszkał tu namiestnik III Rzeszy, a wystrój dostosowano do gustu Fürera. Tymczasem bryły piaskowca trwają (choć sztucznie ociosane i podziurawione kulami przez Armię Czerwoną), drwiąc sobie z tych historycznych drgawek. Wszystko jest ogromne i wszyscy nieustannie błądzą.
Powiadają, że tu straszą duchy nazistów. Jednego z nich powiesili na oczach ludności Poznania 21 lipca ‘46 roku (dokładnie 41 lat przed datą moich urodzin). Pytają (może przez te moje białe koszule), czy ja też będę tu straszyć.
Nazistów?
Bardzo chętnie.
Zastanawiam się często, skąd przyjechał cały ten marmur i z czego biorą się w nim różowe i białe żyłki. I czy kamieniarze cierpieli – tak jak ja – na zespół cieśni nadgarstków w ramach choroby zawodowej. Miły pan z audioprzewodnika szepce mi do ucha aksamitnym głosem, że marmur i stiuk, użyty jako imitacja marmuru do naprawy powojennych zniszczeń, mają w dotyku inną temperaturę. I rzeczywiście – czuć to pod palcami. Narodowosocjalistyczne kinkiety – opowiada dalej – mają przypominać pochodnie. Nad przejściami do kolejnych pomieszczeń i korytarzy siedzą zamrożeni w płaskorzeźbach nadzy mężczyźni, właściwy cel nacjonalistycznych fantazji. Muskularni, regularni, estetyczni, zajęci dzierżeniem młotów, mieczy i kłosów zboża.
Na kolejnym piętrach matowy trawertyn (cóż to jest za słowo!), pokoje orzechowe, jesionowe, sosnowe, mahoniowe. W drzwiach widać słoje drewna, w starych kominkach tkwią dziś gniazdka elektryczne. Zwiedzamy razem dalej (ja i mój przewodnik szepczący do ucha) śladami panów w mundurach i garniturach. Apartamenty przechodnie dzielili Wilhelm któryśtam, Piłsudski, Mościski, miał być i Hitler, ale chyba nie dotarł. Nagle w całą tę scenę wdziera się kobieta w swetrze, z kubkiem czarnej herbaty odkładającej się osadem na ściankach naczynia, mówi mi „dzień dobry” i zaczyna z mozołem pokonywać olbrzymie schody. „Od tysiąca do dwóch tysięcy niemieckich żołnierzy skonało tu, kiedy zamek zamieniono na szpital polowy” opowiada przewodnik.
Czy dlatego tak źle tu sypiam i budzę się jakbym powstawała z martwych?
Czy mury mogą trzymać śmierć tak długo?
Czasami można jednak wyjść z zamku (choć nie zawsze okazuje się to łatwe). Na podwórzu mieszkają duże, uśmiechnięte, kamienne koty występujące w symetrycznych grupach, wokoło osadziły się martyrologiczne pomniki i mieszczańskie przyjemności. Miłe knajpki ze śniadaniami, teatry i dużo rogali. Poza tym są jeszcze bezdomni nocujący na przystankach (jeden z nich zawsze z czułością okrywa stopy koledze) i czarne gawrony. I jeszcze sroki z opalizującymi lazurowo skrzydłami. Kiedy przysiadają na rynnach, wyglądają jak bogato inkrustowane posążki.
Od połowy października przez miesiąc będę rezydować w Poznaniu. W ramach rezydencji artystycznej Centrum Kultury Zamek poprowadzę warsztaty pisarskie za pomocą rozmaitych sposobów, które od lat testuję na samej sobie.
Świat transformuje nieustannie, ale są momenty, kiedy dzieje się to bardziej, jak transformacja ustrojowo-gospodarcza, albo gwałtowne zmiany klimatyczne. Podczas pisarskich warsztatów wrażliwości na zmianę będziemy zastanawiać się nad przeszłością, teraźniejszością i przyszłością oraz zatrudnimy narzędzia literackie i terapeutyczne do pracy biograficznej. Czyli mówiąc prościej – postaramy się nauczyć obserwować i opisywać świat tak, żeby przynosiło nam to ulgę i zrozumienie tego, co się wokół nas dzieje. Więcej informacji oraz formularz zapisów TUTAJ.
Od początku września rezyduję w Willi Decjusza w Krakowie, a dokładniej rzecz biorąc w sąsiadującej Willi Łaskiego, w ramach Wyszehradzkiej Rezydencji Literackiej. Spotykam w okolicy mnóstwo zakonnic i par weselnych, wymieniam się opowieściami z literatami i tłumaczkami z Węgier, Czech i Słowacji (oraz kilku innych krajów pozawyszehradzkich). Co najważniejsze – z Wydawnictwem Czarne już oficjalnie zawarliśmy umowę na stworzenie książki Przypowieści o transformacji, w której znajdą się rozdziały o chaosie archiwalnym i chaosie krajowym z lat 90., o ówczesnych i późniejszych doświadczeniach włókniarek, górników i rolniczek, o znikających lnach i jedwabiach, ale też o węglu i o suszy.
Sytuacja pandemiczna utrudnia, ale nie uniemożliwia pracy, jednak „w teren”, wyruszę dopiero wiosną. Na razie w pracy zdalnej tropię porzucone, rozrzucone, zgubione, celowo zniszczone, zapomniane i zaniedbane archiwalia. Fabryczne dokumenty personalne, odcinki płacowe, pamiętniki zbierane w konkursach, listy pisane do redakcji zlikwidowanych gazet, nagranie terenowe, pamiątki z izb pamięci – chaos nie wybierał, ogarniał wszystko. Czy to po prostu normalne zjawisko dla czasów przewrotu? Czy w wyobraźni społecznej liczyła się wtedy tylko przyszłość? Dlaczego teczki i taśmy stały się tak ważne w kolejnych dekadach i dlaczego tylko niektóre?
Nie martwcie się o Futbolistki, po dotarciu do drużyny dawnego „Kolejarza” mam sporo świetnych wywiadów, reportaż prasowy powstanie do końca roku 2020.
Na podwórku wałęsają się półdzikie koty, które zwykle rzadko wychodzą za dnia ze swojego pustostanu. Ktoś karmi je ukradkiem. Pod sąsiednim blokiem stoi młody mężczyzna i bardzo smutnym wzrokiem patrzy na gołębie. Odsuwa się i przykleja do ściany budynku za każdym razem kiedy ktoś przechodzi do śmietnika. Na takim waśnie etapie kwarantanny jesteśmy.
Tymczasem czytam kolejną gęstą książkę o polskiej transformacji ustrojowo-gospodarczej i nawet tak jakby próbuję sama napisać książkę o transformacji, nawet dostałam na to jakieś stypendium. Tylko zastanawiam się, czy ten nieprzepracowany temat warto będzie jeszcze opisywać po „tym wszystkim”, kiedy zupełnie zmieni się w głowach aktualnie najbardziej nas dręcząca katastrofa społeczna i obiekt pytania „czy dało się inaczej?”.
I czytam dużo tych gęstych książek i tak sobie myślę, serio, mogę zrozumieć uwikłania historyczne, zapóźnienia rozwojowe, światowy konsensus waszyngtoński, naciski gorliwych funkcjonariuszy Międzynarodowego Funduszu Walutowego, albo – z drugiej strony sceny – ogromną potrzebę lustracji i trzepania teczek. Ale nie wmawiajcie mi, że nie dało się mieć innych priorytetów w klasie rządzącej, bez względu na frakcję.
Poniżej znamienny cytat z książki Antoniego Dudka „Od Mazowieckiego do Suchockiej”, a tutaj link do odcinka nr 28/1991 r. Polskiej Kroniki Filmowej o złym stanie służby zdrowia.
„[Rok 1992, formuje się rząd Suchockiej. Stronnictwo Ludowo-Chrześcijańskie] miało początkowo w rządzie jedynie ministra zdrowia, którym został pediatra z Kalisza i poseł na Sejm Andrzej Wojtyła. O okolicznościach, w jakich został on ministrem, tak opowiadał Jan Rokita: >> Około czwartej rano powiedzieliśmy liderom tej partii [SLCh], żeby w ciągu godziny znaleźli w swoich szeregach lekarza. Po godzinie odpowiedzieli, że jest taki. Andrzej Wojtyła. Wszyscy się zgodzili <<. Niestety był to czwarty z kolei rząd, w którym obsadzanie resortu zdrowia wyglądało w podobny sposób”.
O ruinach napisano już sporo, jeszcze więcej pokazano. Porzucone maszyny i architektoniczne skorupy są czymś namacalnym i bardzo fotogenicznym w obiektywie kamer i aparatów, w przeciwieństwie do rozpadających się lokalnych społeczności, dla których obecne “ruiny” nie tak dawno stanowiły miejsce pracy i główny ośrodek życia. Przemysł wiele im dawał, ale i dużo odbierał – przede wszystkim indywidualne zdrowie i czyste środowisko wokół. Razem z wejściem nowych inwestorów i deweloperów ruiny znikają, znika kontrast poszukiwany przez obiektyw. Zostają tylko opowieści.
“Post-Industralia – transformacje” to cykl spotkań, który przygotowałam w Muzeum Sztuki w Łodzi, poświęcony przepracowaniu doświadczenia upadku dużych zakładów pracy na przełomie XX i XXI wieku w różnych miejscach Polski. Przedstawiamy projekty zajmujące się transformacją gospodarczą i wspólnotami “osieroconymi” przez zlikwidowany przemysł i uprzemysłowione rolnictwo. Skupiamy się na uspołecznionych projektach artystycznych i reporterskich ostatniej dekady, portretujących ludzkie losy, zbierających historie mówione, włączających do współpracy dawnych robotników i robotnice nieistniejących już zakładów pracy.
Próbujemy zrozumieć, co się właściwie stało w Polsce po 1989 roku, nie tylko na poziomie politycznym i gospodarczym, ale i emocjonalnym. Próbujemy zrozumieć co nas ukształtowało i skąd sami przychodzimy – artystki, badacze, dziennikarki, dzieci PGR-ów, przemysłowych centrów i fabrycznych peryferii.